Włóczęga: człowiek, który nazywałby się turystą, gdyby miał pieniądze.
Julian Tuwim

Ciii, tu się mieszka!

To było rok temu. Sprytnie wyjechałam do Szwajcarii pod koniec lutego, żeby wrócić dopiero pod koniec marca. W Polsce panoszyła się jeszcze zima, tam już zaczynała się wiosna, która szybko objawiła się słońcem i temperaturami powyżej 15 stopni. Jak wróciłam u nas też była wiosna. Zaliczyłam więc dwie - bardzo przyjemne uczucie.


Mieszkałam nad największą rzeką. Nie, nie chodzi o Ren, bo ten na terenie Szwajcarii można zaliczyć raczej do górskich potoków, a dalej płynąc na zachód tworzy naturalną granicę z Niemcami – jest więc rzeką wspólną, a nie szwajcarską. Mieszkałam nad rzeką Aare. Akurat tamtej wiosny był tak niski poziom wody, jakiego nawet najstarsi szwajcarscy górale nie pamiętali. Niestety, mimo słonecznej aury, na kąpiele było jeszcze za wcześnie, a i kamieniste, odsłonięte przez brak wody dno, nie sprzyjało plażowaniu. Za to kamienie bardzo spodobały się dzieciom. Mogły godzinami bawić się w rzucanie nimi do wody, kto dalej lub, o zgrozo, kto większym. Ja też musiałam rzucać i jeszcze kaczki puszczać, co nie było łatwe, bo z płaskich kamieni znalazłam w wodzie jedynie stare nagrobki z pobliskiego cmentarza. Szwajcarzy jako nacja praktyczna i oszczędna, zutylizowali je do umocnienia brzegu. 



Poza kilkoma wycieczkami, w zasadzie nie ruszałam się z „mojej“ wsi. Ale raz zostałam zabrana do wąwozu wcinającego się w masyw jurajski. Była to bardzo malownicza trasa, wzdłuż potoku, z przejściami przez naturalne i sztuczne groty wykute w wapiennej skale oraz mostki, wodospady, paprocie – czyli wszystko co niezbędne w klasycznej trasie na romantyczny, niedzielny spacer (chociaż ja pojechałam z kuzynką i bachorami). Na końcu tej wycieczki miał na mnie czekać niezapomniany widok wysokiej skalnej ściany w całości porośniętej jakimiś zwisającymi odmianami mchu, paproci, a z tego wszystkiego kapiąca woda, jak w dżungli. Widziałam to kiedyś na rodzinnych zdjęciach, więc byłam bardzo ciekawa czy naprawdę jest taką atrakcją.


Po paru kilometrach żółwiej przechadzki (kilkuletnie, zainteresowane każdym patykiem dzieciaki!), owszem, ujrzałam ową ścianę... tylko że była łysa!!! Podobno jakieś prace zabezpieczające osuwanie się terenu, czy inne tego typu powody sprawiły, że nie mogłam zweryfikować rodzinnych opowieści. Przerzuciłam się więc na dokumentowanie autostrady przerzuconej nad wąwozem, jakieś kilkadziesiąt metrów wyżej. Nie było w ogóle słychać szumu samochodów, więc bez zadzierania głowy do góry, trudno byłoby się domyślić że tam jest, gdyby nie masa papierków i śmieci akurat pod wiaduktem. Ale na pewno nie szwajcarscy kierowcy je wyrzucają...


Pomijając takie małe „niedociągnięcia“ Szwajcaria jest sterylna, poukładana równiutko i dopasowana jak klocki Lego oraz cicha. Cisza jest bodajże największą wartością. Chociaż mieszkałam na wsi, przez miesiąc nie usłyszałam szczekającego na podwórku psa, muczącej krowy czy rżącego konia. Nawet koty nie miauczą mimo wiosennej pory. Nie wspomnę już o wieczornym siedzeniu ze znajomymi lub rodziną we własnym ogrodzie – no chyba że do godziny 22, bo potem można siedzieć pod warunkiem że zachowa się milczenie, albo będzie rozmawiało szeptem. I tylko sokoły albo jastrzębie krążące nad polami mogły sobie pozwolić na swoje pokrzykiwania – nikt jeszcze nie zdołał wymusić na nich „właściwego“ natężenia głosu.