Lubię spływy kajakowe, naprawdę. Nie
przeszkadza mi nawet pływanie po jeziorze, wiem czym to pachnie i jak się
decyduję, wiem, że trzeba będzie machać. Coś za coś. Na rzece jest inaczej -
można liczyć na niosący nurt, czasem trzeba kajak przenieść, powalczyć z wodą,
ale można też odpocząć, zjeść, napić się, pogadać z załogą, pooglądać
zmieniający się krajobraz. No właśnie. Pod warunkiem, że nie wpuścisz się w
kanał…
Czarna Hańcza i Kanał Augustowski, dzięki opowieściom
dziadków, zawsze jawiły mi się jako piękny, mityczny kawałek przyrody, z
pogranicza bajki i dawno minionego świata. Nie zadawałam więc pytań, kiedy
zapadała decyzja o spływie. Nie zadawałam ich nawet przez trzy kolejne dni,
kiedy lało z nieba. Taki mamy klimat. Jednak kiedy przyszło pokonać kilkanaście
kilometrów niezmiennego obrazu, prostego jak drut Kanału Augustowskiego,
widzianego przez strugi deszczu z nieba i chlapiących wioseł, skutecznie zmył
się obraz zbudowany w dzieciństwie. Nawet widoczne na horyzoncie zakręty
okazywały się złudzeniem, za nimi był znowu kanał.