Pewnie niewielu już pamięta, ale
początek lipca to był atak upałów, za którymi pozostało nam
obecnie tęsknić przez najbliższe pół roku. Tak to już bywa w
naszym pięknym kraju. Jednak przed wojną, gdy kraj ten rozciągał
się dzięki gen. Żeligowskiemu bardziej na północny-wschód,
mieszkańcy tamtejszych obszarów mieli zimno przez jakieś dwa
miesiące dłużej. Skąd to wiem? Ano z lektury pamiętników
pewnego polskiego Karaima spod Wilna. To co go uderzyło po
przymusowej, powojennej przeprowadzce na Dolny Śląsk, to piękna,
ciepła pogoda w październiku...
Ale wracajmy do naszych czasów i
szerokości geograficznej. Mazowsze może i nie ma tak łagodnego
klimatu jak Polska południowo-zachodnia. Jednak bywają lata, gdy
temperatura w cieniu, w dzień, nie spada poniżej 35 st. Celsjusza.
Taki właśnie był tegoroczny początek wakacji.
A co można robić gdy żar leje się z
nieba, w cieniu pot zalewa skronie z duchoty i nawet najwspanialsze,
przedwojenne, ceglane budownictwo nie zatrzymuje chłodu w
mieszkaniu? Jechać nad wodę! I jeszcze znaleźć plażę w cieniu
(no może jej namiastkę), to prawdziwy luksus. W taki dzień
przestają przeszkadzać nawet te tłumy wokół, równie spragnione
wody choćby po kostki i samochody stłoczone jeden na drugim. I nikt
też nie myśli, jak to będzie wsiąść do takiego auta
pozostawionego na słońcu przez kilka godzin... To teraz nieważne!
Hajda do rzeki! Wreszcie przyszło mi błogosławić lodowate wody
Rawki.